Opadły mi ręce, czyli o polskim absurdzie
Studiowałem za granicą. Akurat pisałem anglojęzyczną
pracę z mojej dziedziny, mając na karku bardzo wkurzonych szefów (przespałem
jeden termin, który jakoś zginął w moich papierach) oraz planując wystąpienie
na konferencji w Polsce. Planowałem na początek mojej prezentacji dać krótkie
wprowadzenie do podstaw ekonomicznych danej dziedziny ekonomii, i w związku z
tym, chciałem znaleźć polski odpowiednik jakiegośtam terminu. Wpisałem w
wyszukiwarkę internetową polską nazwę dziedziny i... opadły mi ręce.
Nauka
ekonomiczna, którą miałem na swojej niemieckiej uczelni, w swej polskiej wersji
była czczym blablabla, pozbawionym wzorów, powiązań, zależności. Była
opowiastką o raczej politycznym charakterze, zbiorem ideologicznych przekonań i
niepopartych naukowo twierdzeń. A przecież jest to nauka ścisła, taka jak wiele
innych.
W swej polskiej wersji jest ona zupełnie
pozbawiona wzorów, wykresów, mimo że kurs tego przedmiotu jaki zaliczyłem w
Niemczech na wcale nie najlepszej uczelni był po prostu niczym innym jak
ciągiem wzorów, pochodnych, wykresów etc. Prowadzący oparł cały wykład na
niezwykle długim ciągu liczeniowym, dowodząc po kolei każdej z głównych
zależności w tej dziedzinie. Gdy zajęcia dochodziły do końca, przerywał na
wzorze, by na następnym wykładzie kontynuować dalej z tego samego miejsca. Przez wiele zajęć spisywaliśmy jeden wielki ciąg wzorów opisujących model ekonomiczny miasta monocentrycznego.
Na stronie Ministerstwa Edukacji Narodowej
zapoznałem się ze standardami programowymi dla tego kierunku. Były one dziwne,
a program nie zawierał nawet naj, naj, najmniejszej cząstki teorii ekonomicznej
z dziedziny, której nazwę dumnie nosił. Znalazłem też kilka prac studentów o
tym przedmiocie. Wszystkie takie same, czyli pozbawione jakiejkolwiek,
najmniejszej choćby podbudowy teoretycznej.
Pamiętam, jak moi koledzy zaliczali jakieś
przedmioty na wymianie w Rosji. Handel światowy, u nas składający się tylko i
wyłącznie z czystej teorii ekonomicznej, wzorów i zadań, tam był szeregiem
opowiastek, politycznych wywodów godnych szkoły podstawowej na temat tego, co
kto i gdzie produkuje i eksportuje, oraz jakie surowce gdzie występują. Na
macierzystym niemieckim uniwersytecie przedmioty ekonomiczne z Rosji uznano im jako
kulturoznawstwo, bo przecież ekonomią one były tylko tam gdzie je zaliczali.
Na
marginesie wypada zapytać, jaki jest sens wypuszczania wyedukowanych inaczej?
Podziwiać świat zamiast umieć go analizować można i bez wyższych studiów. Kogo
produkują polskie uniwersytety? Kulturoznawców czy ekonomistów? Z boku cała
sprawa wydaje się jednym wielkim absurdem, i jak znam życie, ten przypadek nie
jest jedynym, jest po prostu pierwszym z brzegu.
Adam Fularz
PS
Celowo nie podaję nazwy dyscypliny, zainteresowanych jej nazwą proszę o
kontakt przez redakcję.
Komentarze
Prześlij komentarz